Adresatką listopadowego wydania Krzepiącej Korespondencji jest kobieta, która niejedno ma imię. Ola Budzyńska jest: trenerką rozwoju osobistego (prowadzi szkolenia dotyczące zarządzania czasem), założycielką Szkoły i Agencji Guwernantek Governess Lane, autorką dwóch blogów – Pani Swojego Czasu (gdzie pisze o kobiecym zarządzaniu czasem) oraz Mama Cukiereczka, który powstał z potrzeby chwili, kiedy Ola dowiedziała się, że jej pięcioletni syn choruje na nieuleczalną chorobę, cukrzycę typu 1. Dokładnie dzisiaj przed południem Ola była gościem programu Dzień Dobry TVN, w którym opowiadała, jak jej rodzina radzi sobie z tym problemem. Przyznam szczerze, że jestem stałą czytelniczką Pani Swojego Czasu, bo mimo że dość dobrze radzę sobie z organizacją swoich zadań, to jednak Ola imponuje mi swoją wielostronną aktywnością, pasją i determinacją. Myślę, że warto przyglądać się takim osobom i czerpać od nich inspirację! Nasza korespondencja pokazała mi, jak pięknie można się różnić… Miłej lektury!
Brzytwa i nóż – czyli ostry początek
Droga Olu,
bardzo się cieszę, że bez zbędnego namawiania zgodziłaś się wziąć udział w moim listowym projekcie.
Pozwól, że na początek zadam Ci pytanie krótkie, ale pod pewnymi względami ostre jak nóż. Od kilku miesięcy działasz jako Pani Swojego Czasu, prowadząc bardzo poczytnego bloga oraz grupę na Facebooku dla kobiet, które chcą świadomie zarządzać swoim czasem. Bardzo często podkreślasz, że podejmując jakąkolwiek aktywność, warto zadawać sobie podstawowe pytanie „PO CO?” Myślę, że to kluczowe pytanie dotyczące życia w ogóle: „Po co żyję? W jakim celu istnieję?” i wydaje mi się, że nie sposób odpowiedzieć sobie na nie, nie ocierając się choćby myślą o refleksję dotyczącą spraw ostatecznych. Dlatego chciałam Cię w kontekście świąt które właśnie minęły (Wszystkich Świętych i Dzień Zadusznych) zapytać, czy rozmyślasz czasem o śmierci i jakie emocje Ci wtedy towarzyszą?
Z nutką podekscytowania czekam na odpowiedź do piątku,
Monika
Moniko,
Ja jestem w gorącej wodzie kąpana i nigdy nie trzeba mnie długo namawiać do uczestnictwa w ciekawych projektach:).
Twoje pytanie rzeczywiście jest ostre jak nóż, ale myślę, że moja odpowiedź będzie jak brzytwa.
Otóż być może się zdziwisz, ale ja generalnie nie myślę o sprawach ostatecznych, a przynajmniej nie tak jak myśli o nich większość polskiego społeczeństwa. Ostatnie święto (Wszystkich Świętych i Dzień Zadusznych) ze wszystkich polskich tradycyjno–katolickich świąt skłania mnie do tego najmniej. Odkąd pamiętam, święto to kojarzyło mi się z korkami na ulicy, szukaniem pustego miejsca na parkingu, przepychankami na cmentarzu i kłótniami o to, czy kolor chryzantem pasuje do koloru zniczy. Jestem osobą niewierzącą i uważam, że po naszej śmierci nie ma absolutnie nic. Po prostu przestajemy istnieć. O śmierci i sensie życia myślę, gdy stoję na szczycie góry i patrzę przed siebie, gdy rozmawiam z dziećmi na temat tego, co się stanie gdy Mama umrze (bo moje dzieci oczywiście pytają o to), a nie wtedy gdy tradycja nakazuje mi o tym myśleć.
Paradoksalnie myślę sobie, że dzięki mojemu przekonaniu, że po śmierci nie ma nic, żyję lepiej i pełniej. Bo wiem, że to się kiedyś skończy i nie będę miała już żadnej drugiej szansy na naprawienie swoich win. Żyję więc tak, by niczego nie żałować i nikogo nie krzywdzić. To dlatego zajmuję się czasem – bo uważam, że niesłychanie go marnujemy. Ja mam tyle czasu ile będę żyła. Dlatego nie marnuję ani chwili – działam, kocham i żyję już teraz, tu i teraz.
Patrząc na Twoje pytanie i czytając swoją odpowiedź, widzę, że to będzie niesamowite spotkanie:),
Ola (Pani Swojego Czasu)
Dalej wytaczamy ciężkie działa
Oj, Olu!
Ja też myślę, że to JUŻ JEST niesamowite spotkanie. Zderzenie dwóch odmiennych pod pewnymi względami perspektyw.
Bo ja z kolei jestem osobą wierzącą, tzn. wierzę w życie wieczne po śmierci i w to, że źródłem Życia jest Bóg. Ale to oczywiście jest wiara, nie żadna pewność, więc nie widzę sensu wchodzenia z Tobą w żadne dyskusje pt. „a może jednak Pani Swojego Czasu przekonałaby się do…” Najwyżej, jak kiedyś jednak spotkamy się po drugiej stronie, to Ci powiem „a nie mówiłam”;) i obie będziemy się zaśmiewać do rozpuku;). Bo myślę, że jeśli po śmierci coś jest, to na pewno jest to coś wspaniałego. Moja wizja zaświatów jest bardzo radosna, dynamiczna i ciepła!
Przez to, że Twoja odpowiedź była taka cięta i odmienna od mojego doświadczenia, jestem jeszcze bardziej ciekawa Ciebie. Szalenie mnie to intryguje, ale też ten nasz korespondencyjny dialog staje się nie lada wyzwaniem.
Trochę o tym myślałam. Duże wrażenie zrobiło na mnie to, że Twoje przekonanie o TOTALNYM UNICESTWIENIU nie paraliżuje Cię ani nie zniechęca, a wręcz przeciwnie – pobudza wolę dobrego i twórczego życia.
Zastanawiałam się, czy dla mnie perspektywa ŻYCIA WIECZNEGO ma aż tak duży wpływ na kształt mojego bycia tu i teraz? Podobnie jak Ty uważam, że czas jest bardzo cenny i nie warto go trwonić na byle co. Mam wewnętrzne przeświadczenie, że życie jest za krótkie, żeby zajmować się w nim tym, czego na przykład nie lubimy robić. Poza tym, usiłując dobrze żyć, nie kieruję się raczej na co dzień myślą, że czynię tak dlatego, żeby po śmierci zasłużyć sobie na niebo i nie trafić do piekła. Dawno już wyrosłam z takiego postrzegania spraw ostatecznych. No i uświadomiwszy sobie to wszystko, zaczęłam sobie myśleć, jaką mi to właściwie robi różnicę, czy wierzę w życie po śmierci czy nie.
Wiesz, wydaje mi się, że perspektywa wiary jest dla mnie przede wszystkim kojąca, kiedy stykam się ze śmiercią bliskich osób. Wtedy świadomość, że te kochane osoby nie stały się nicością, tylko przeszły do innego życia, bardzo mi pomaga pogodzić się z ich stratą. To daje mi nadzieję.
Inna sprawa jest taka, że wiara w Boga i w głębszy, nadnaturalny wymiar życia, dodaje mi sił w trudnych chwilach, kiedy cierpię lub patrzę na cierpienie innych. Przekonanie, że wspiera mnie Moc płynąca z Transcendencji, i dodatkowo – poczucie, że jest to Moc Osobowa (bo postrzegam Boga jako Osobę a nie bliżej nieokreśloną Siłę) – dodaje mi otuchy. I to nie jest tylko na poziomie myślenia. Ja tego wsparcia po prostu doświadczam w bardzo realny sposób, choć pewnie ktoś niewierzący mógłby po prostu wytłumaczyć to tym, że tak, a nie inaczej, interpretuję fakty.
Podam Ci konkretny i jednocześnie bardzo osobisty przykład. Kiedy przeżywam jakiś trud w moim związku, to w pierwszym, czysto ludzkim odruchu nie pozostaje mi nic innego, jak trzasnąć drzwiami, poddać się i zakończyć tę relację. Jednak świadomość łaski płynącej z sakramentu małżeństwa, poczucie, że Bóg temu pobłogosławił, daje mi nadzieję w takich chwilach, umacnia mnie do wytrwałości i szukania sensu trudnych sytuacji, a w końcu przezwyciężania ich. Mam wrażenie, że nieraz wiara ratuje mnie przed rozpaczą, że to czy tamto mi się nie udało. Z ludzkiego punktu widzenia może tak, ale z Bożego punktu widzenia zawsze jest jakaś nadzieja, wiele możliwości współpracowania z łaską nadprzyrodzoną, a w ostateczności – po prostu cud.
Jestem bardzo ciekawa, jak to jest u Ciebie jako osoby niewierzącej. Jak radzisz sobie, stykając się ze śmiercią bliskich? Gdzie jest Twój punkt oparcia w chwilach kryzysu, cierpienia? Czy w Twoim światopoglądzie jest miejsce na cuda i jak je rozumiesz?
Wiem, że być może wytaczam tu ciężkie działa tymi pytaniami, ale czuję, że Twoje odpowiedzi mogą być naprawdę inspirujące. Ufam, że odpisywanie na ten list nie będzie dla Ciebie stratą czasu :).
Pozdrawiam ciepło,
Monika
Moniko,
Przyznam, że jeszcze nikt Pani Swojego Czasu nie zadawał tak głębokich pytań. Czuję spore wyzwanie:).
Odpowiadając na Twoje pytanie (myślę, że się już domyślasz odpowiedzi) – nie wierzę w cuda w jakiejkolwiek postaci. Oczywiście z pewnej perspektywy można uznać, że fakt, iż mam cudowną rodzinę, jest cudem, ale oczywiście nie w takim rozumieniu jak dla osób wierzących.
Im bardziej myślę nad Twoimi pytaniami, tym bardziej dociera do mnie, że jestem do bólu racjonalna:). Jestem przekonana, że większość sytuacji i spraw, które się dzieją w naszym życiu są naszą zasługą lub po prostu losowym przypadkiem. Ale nie z perspektywy “los tak chciał”, tylko z perspektywy zwykłego rachunku prawdopodobieństwa.
W związku z tym we wszelkich trudnych sytuacjach życiowych tym bardziej mam poczucie, że to moje działanie i moje zachowanie ma wpływ na to, co się stanie, jak ja będę postrzegać tę sytuację i jak sobie poradzą z nią inni (na przykład moje dzieci).
Mój związek z mężem trwa już siedemnaście lat, nie dlatego że ktoś lub coś nad nami czuwa, tylko dlatego że każde z nas wkłada maksimum wysiłku w to, by nasz związek trwał. Nie polegamy na niczym i nikim (mam na myśli jakąś siłę wyższą), tylko na sobie, gdyż to tylko od nas zależy trwałość tego, co zbudowaliśmy razem.
Dla mnie właśnie to jest i pocieszające i budujące – że przyszłość zależy ode mnie.
W lipcu tego roku stwierdzono u mojego syna chorobę, którą będzie miał do końca życia. Zmieniło się całe nasze życie, gdyż cukrzyca typu 1 wymaga zmiany trybu życia, pracy, odpoczynku – wszystkiego. Moment, w którym usłyszeliśmy diagnozę, był dla nas straszny. Wyobraź sobie, że dowiadujesz się nagle, że Twoje dziecko od dzisiaj choruje i prawdopodobnie będzie chorować do końca życia, gdyż wciąż nie znaleziono na to lekarstwa. Ba! Nawet nie wiadomo, dlaczego ta choroba zaczyna występować.
Nagle dowiadujesz się, że Twoje pięcioletnie dziecko już zawsze będzie musiało liczyć i ważyć to, co je i pije. Już zawsze będzie musiało co najmniej siedem razy dziennie sprawdzać poziom cukru we krwi (czyli kłuć się w palce), już zawsze będzie musiało co najmniej siedem razy dziennie mieć podawaną insulinę. Już nigdy nie zje sobie kawałka pizzy ot tak sobie, już nigdy nie przegryzie sobie między posiłkami nawet jabłka, nie wspominając już o czymś innym, już nigdy nie napije się soku, tylko dlatego że ma na to ochotę, lecz dlatego że musi podnieść sobie poziom cukru we krwi, by nie zemdleć.
Jak wytłumaczyć synowi to, że już zawsze będzie trochę inny? To, że dzieci w przedszkolu oddają się zabawie, a on musi odejść, zmierzyć cukier i dostać zastrzyk z insuliny. To, że dzieci akurat skaczą i szaleją, a on nie może, bo ma zbyt niski poziom cukru we krwi i może zemdleć, a nawet zapaść w śpiączkę?
Te myśli początkowo napawały mnie przerażeniem i wręcz paniką. Ale ani razu nie przyszło mi do głowy szukać pocieszenia gdzieś poza naszym realnym światem. Nie przyszło mi też do głowy obwiniać kogoś lub coś za to. Po prostu stało się.
W takich sytuacjach zastanawiam się, na co mam wpływ i działam tylko tam, gdzie ten wpływ mam. Nie miałam wpływu na to, że mój syn zachorował i nie mam wpływu na to, czy ta choroba stanie się uleczalna. Ale w chwili diagnozy miałam wpływ na siebie i swoje zachowanie. Już drugiego dnia pobytu w szpitalu założyłam bloga Mama Cukiereczka, którego prowadzę do dzisiaj, bo wiedziałam, że to pomoże mi radzić sobie ze stresem, a w konsekwencji pomoże Jasiowi w radzeniu sobie z chorobą. Jak mam bowiem wytłumaczyć dziecku, że to nic strasznego, jeśli ciągle widzi mnie płaczącą i rozpadającą się na kawałki?
To był mój sposób na poradzenie sobie z tą sytuacją. Razem z mężem wspieraliśmy się od pierwszej chwili po diagnozie. Nie zostałam z tym sama i nie jestem sama z chorobą syna. Mój mąż, moi rodzice, moja teściowa, Panie wychowawczynie, Pani Dyrektor w przedszkolu – wszyscy są wdrożeni w ten temat i w chorobę właśnie po to, by zbudować dla siebie i dla Jasia całą sieć wsparcia, by żadne z nas nigdy nie czuło się zbyt mocno obciążone odpowiedzialnością.
Uff, ciężkie działa wytoczyłaś, Kobieto!
Do następnego razu Moniko,
Ola (Pani Swojego Czasu, choć dziś bardziej Mama Cukiereczka)
Olu,
bardzo Ci dziękuję za tak konkretną odpowiedź. Przyznam szczerze, że formułując ostatnie pytania, miałam w świadomości to, że zadaję je osobie, która od pewnego czasu na co dzień styka się z ciężką chorobą swojego dziecka. Nie miałam jednak odwagi, by odnieść się do tego wprost. Uznałam, że jeśli zechcesz, pewnie sama poruszysz tę kwestię. Dziękuję Ci, że podzieliłaś się tym doświadczeniem w tak otwarty sposób, bo to bardzo inspirujące i budujące. Dla mnie to opowieść o tym, jak można twórczo przepracować kryzys i w sytuacji pod pewnymi względami granicznej wykorzystać otwierające się możliwości.
Czytając o Twoim podejściu do życia, pomyślałam, że wielu osobom wierzącym przydałaby się choć odrobina takiego racjonalizmu, o którym piszesz. Niestety bardzo często zdarza się, że źle rozumiana religijność odwodzi ludzi od przyjęcia postawy proaktywnej, którą rozumiem jako odpowiedzialność za kształt swojego życia oraz poczucie realnego wpływu na nie. Razi mnie – i domyślam się, że Ciebie też – gdy na przykład ktoś, posługując się ideą „szukania woli Bożej”, miesiącami, a nawet latami, wstrzymuje się od podjęcia jakiejś ważnej życiowej decyzji. Drażni mnie, gdy w sytuacjach kryzysowych, wielu ludzi wierzących nie wykorzystuje swoich zdolności oraz pomocy innych do rozwiązania problemu, lecz czeka z założonymi rękoma na ingerencję siły wyższej. Boli mnie to, bo niestety taka postawa jest wypaczeniem duchowości. Niestety chyba ciągle jeszcze bardzo mało mówi się w środowisku kościelnym o tym, jak zgubna może być płytka religijność, która staje się dla ludzi jedynie remedium na lęk przed przemijaniem oraz pewnego rodzaju mechanizmem obronnym, który właściwie hamuje rozwój wewnętrzny.
Jeśli łaska nadprzyrodzona działa i wspiera człowieka – w co ja wierzę – to na pewno buduje ona na naturze. To znaczy, że zanim zaczniemy się odwoływać do siły wyższej, warto skorzystać z tego, co podpowiada rozum, nasza emocjonalność, nasze ciało. Postrzegam ten materialny wymiar człowieczeństwa jako dar Boży, który warto rozwinąć, wykorzystać i na nim się oprzeć, bo ostatecznie to jest przecież namacalne, konkretne, sprawdzalne. Wiara jest jednak skokiem w nieznane.
Spodobało mi się ostatnio rozróżnienie, jakiego dokonali w swojej książce pt. „Rozwój. Jak współpracować z łaską?” Gajdowie. Autorzy ci podkreślają bowiem, że czymś innym jest religijność oparta w dużej mierze na zewnętrznych obrzędach, a czymś innym duchowość: „Podobnie jak dusza przekracza ciało, tak duchowość przekracza religijność. Bóg przekracza wszystkie ludzkie tradycje religijne, nie dając się zamknąć do jednego wyznania. Bóg nie jest żydem ani muzułmaninem, nie jest także katolikiem, w co niektórym jest dość trudno uwierzyć.”:) Stąd bierze się mądrze postawione pytanie, w którym niestety wiele chyba jest prawdy: „może ludzie odchodzą od religii, ponieważ nie znajdują w niej duchowości?”
Olu, schodząc w końcu trochę na ziemię po roztrząsaniu tych trudnych kwestii, chcę Cię tym razem zapytać, o coś innego. O CZERPANIE Z ŻYCIA PEŁNYMI GARŚCIAMI:). Żywo odbił mi się w pamięci obrazek z Twojego rodzinnego życia, którym podzieliłaś się w jednym z Twoich postów na blogu Pani Swojego Czasu – o tym, jak to w niedzielny poranek zdzierasz sobie gardło nad Wisłą, dopingując swoich ścigających się chłopaków (Co za dużo, to niezdrowo – odpocznij). Wydaje mi się, że masz talent do opisywania takich scenek. Czy mogłabyś podzielić się ze mną (no i z moimi czytelnikami) jeszcze jedną czy dwoma takimi chwilami, w których czułaś, że TĘTNISZ ŻYCIEM i CZUJESZ OGROMNĄ RADOŚĆ? Niekoniecznie musi to być coś ze sfery życia prywatnego. Wybór pozostawiam Tobie. Bardzo bym chciała przeczytać, JAK PANI UMIERA ZE SZCZĘŚCIA:).
Pozdrawiam ciepło,
Monika
Schodząc na ziemię
Och, Moniko, Moniko,
jakie TY zadajesz trudne pytania! Moje zwoje mózgowe muszą się nieźle napracować:).
Oczywiście są takie chwile, w których Pani umiera ze szczęścia w stu procentach, ale one nie nadają się do upublicznienia. Mam nadzieję, że domyślacie się jakie to chwile, biorąc pod uwagę fakt, że Pani jest mężatką:).
Kiedy więc tętnię życiem i ogromną radością?
Z reguły wtedy, gdy ma to jakikolwiek związek z wysiłkiem fizycznym. Nie wiem, czemu i nie wiem, skąd to wynika, ale nie umiem sobie przypomnieć ani jednej chwili tętnienia szczęściem bez poczucia fizycznego zmęczenia czy spełnienia (pewnie jakiś psychoanalityk odpowiednio by to zanalizował – nie martwi mnie to).
Razem z mężem uwielbiamy góry. Możemy się po nich włóczyć godzinami, dniami i tygodniami. Mój mąż oczywiście ma tysiąc razy lepszą kondycję niż ja, więc jest zawsze szybszy. Jest też bardzo ambitny w zaliczaniu kolejnych zaplanowanych przez siebie górskich celów. I czasem się zdarza, że gdzieś idziemy, wspinamy się, a ja przeklinam na czym świat stoi, że muszę iść, że jestem zmęczona, że chce mi się płakać i już nie mogę.
Pamiętam jak chodziliśmy po Pirenejach i była to jakaś pieruńsko trudna i długa trasa. Była tak stroma, że szłam tam prawie na czworakach, widząc przed sobą mojego męża, który jak kozica śmigał do góry. Pamiętam, że moje myśli były bardzo dalekie od optymizmu, szczęścia i radości życia. Pamiętam, że myślałam sobie, że gdybym teraz tak niby przypadkiem złamała nogę, to przyleciałoby jakieś pogotowie górskie, a ja bym się spokojnie znalazła w szpitalu i w końcu bym odpoczęła. Oczywiście nie zrealizowałam tak durnego pomysłu. Gdy doszliśmy na miejsce po prostu oniemiałam. Dokoła drewnianej chaty, w której mieliśmy spać, pasło się ogromne stado pięknych koni. Po prostu stały tam sobie i jadły trawę, a następnego ranka przeniosły się gdzieś indziej. To był piękny widok.
Uwielbiam chodzić po górach – uwielbiam siadać na szczycie, gapić się w niebo i myśleć: „to tu jest życie, to tu jest szczęście”. Nie w rzeczach, w biegu, osiąganiu i realizowaniu. Tylko tu. W takim spokojnym byciu.
Pozdrawiam i do następnego razu,
Ola
Olu,
piękny ten obrazek z końmi i górami…
Widzę, że na koniec tej naszej korespondencji tworzy się nam taka zgrabna klamra ze szczytami w tle, bo przecież w pierwszym liście napisałaś, że to właśnie w górach zdarza Ci się myśleć o sprawach ostatecznych. To, co napisałaś teraz wydaje mi się takie uniwersalne: radość ze zdobywania szczytów, nagroda za włożony wysiłek. Nasuwa się oczywiście myśl, żeby tę metaforę gór przyłożyć do wszelkich zawodowych działań, osiągania sukcesów, robienia kariery… A tu paradoksalnie odkrycie, że szczęście może być w byciu tu i teraz, w bliskości z drugą osobą czy w pięknie natury.
Nie wiem, jak Ty, Olu, ale ja odnoszę takie wrażenie, że bez względu na dzielące nas różnice i w przekonaniach, i w sposobie bycia (Twoja konkretność vs. moja filozofująca natura), nie jest nam do siebie aż tak bardzo daleko. Przyznam się, że prowadzenie tej korespondencji było dla mnie nie lada wyzwaniem już od pierwszego listu, kiedy dowiedziałam się, że jesteś osobą niewierzącą i że na tej płaszczyźnie raczej nie znajdziemy wspólnego języka. Ale to otwarło między nami bardzo ciekawą przestrzeń dialogu, w której jest miejsce na ciekawość drugiej osoby, odwagę przyznania się do swoich przekonań, szacunek dla odmienności. Czasem miałam wrażenie, jakbyśmy z dwóch zupełnie różnych wierzchołków patrzyły na ten sam krajobraz i opisywały w pewnym sensie to samo różnymi językami.
Ja to tak przeżyłam i na koniec chcę Cię prosić o to, byś podzieliła się swoimi wrażeniami z tego procesu trwania w naszej listownej wymianie myśli. Wiem, że nie jest Ci obca praktyka wywiadu. Nie dość, że sama je przeprowadzasz i publikujesz na swoim blogu (np. Life Manager-ki opowieści o czasie, Agnieszki opowieści o czasie), to sama udzielasz ich innym (np. Pani Swojego Czasu o tym jak znaleźć czas na blogowanie, Kobiece rozmowy o sile), o ostatniej Twojej przygodzie z ekipą TVN-u w domu nie wspomnę:). Ciekawi mnie, jak w tym kontekście odbierasz ideę Krzepiącej Korespondencji.
Serdecznie dziękuję Ci za ten wspólny czas ciężkiego nieraz główkowania:). Nie ukrywam, że piszę ten ostatni list z nutką smutku, że to już koniec. Ale też towarzyszy mi poczucie satysfakcji wynikającej ze zrobienia czegoś interesującego.
Pozdrawiam ciepło,
Monika
Moniko,
Szybko ta nasza korespondencja dobiegła końca. Przyznam, że nie była dla mnie łatwa. Gdy przeczytałam Twój pierwszy list, pomyślałam sobie: “oj, będzie ciężko”. Albo muszę udawać kogoś, kim nie jestem i wtedy będzie miło i bez zgrzytów, albo będę sobą i może się okazać, że nie jest nam ze sobą po drodze.
Cieszę się, że zdecydowałam się na to drugie i cieszę się, że mimo wszystko doszłyśmy do porozumienia. Ja jestem osobą bardzo otwartą na inne poglądy, stanowiska i wartości. Tego uczę swoje dzieci, bo jestem przekonana, że każdy z nas ma prawo żyć po swojemu, pod warunkiem że nie krzywdzi innego człowieka.
Cieszę się, że Pani mogła się pokazać od innej strony niż zwykle. Dalej praktycznie i realistycznie, bo taka jestem, ale jednak trochę w oderwaniu od tych metod i technik, o których zawsze tyle mówię.
Mam nadzieję, że nasza korespondencja będzie dla czytelniczek tak samo inspirującą lekturą, jak dla nas była doświadczeniem.
Pozdrawiam już prawie grudniowo,
Ola