A może by tak nic już nie zmieniać na siłę. Nie ulepszać. Nie szukać doskonalszych rozwiązań. A może by tak w końcu zostawić moją relację z dziećmi taką, jaka ona jest. Co by się wtedy okazało?
Raz się uśmiecham, raz płaczę. Z reguły bywam ciepła, serdeczna, wyrozumiała i czuła, ale zdarza mi się krzyczeć, tracić kontrolę nad silnymi emocjami, wybuchać gniewem. Zwłaszcza wtedy, gdy napinam się w środku do granic możliwości. Nic dziwnego, że w końcu coś pęka. Potrafię swoje uczucia już coraz lepiej komunikować – rozwijam się w tym. Ale zdarza mi się też robić wielki krok w tył. Nie zawsze jestem w stanie sprostać swoim za wysokim wymaganiom wobec siebie. I to jest OK. Mogę być niedoskonałą i jednocześnie najlepszą matką pod słońcem dla swoich dzieci.
Po co mi ten perfekcjonizm w relacji z nimi? Żeby nieustannie szukać aprobaty otoczenia? A ono kapryśne – nigdy w stu procentach zadowolone! Wciąż porównywać się z innymi i karmić się od czasu do czasu poczuciem „lepszości”, a potem spadać w otchłań rozpaczy, gdy odkryję, że inni potrafią coś lepiej i więcej się im udało?
Po co mi ten perfekcjonizm? Po to by za wszelką cenę dążyć do doskonałości i katować się poczuciem winy przy każdym drobnym potknięciu? Zamiast zauważyć to, co dobrego mogę jeszcze zrobić. Ba! Dostrzec to, co dobrego już zrobiłam!
Po co mi ten perfekcjonizm? Po to, by narzucać sobie i swojej rodzinie wysokie standardy w pogoni za idealistyczną wizją, która – choć piękna – posiada słabe oparcie w rzeczywistości? Przecież podążanie za nią na dłuższą metę byłoby niedojrzałością! Może trudniej, ale sensowniej, jest dostrzec dobro, które JEST. Czasem takie wątłe, prozaiczne i zwykłe. Tak zmieszane z prozą życia, a jednak tak bardzo realne.
A gdyby tak nic już nie próbować na siłę ulepszać, udoskonalać, zmieniać? Co by się wtedy stało?
Dostrzegłabym, że każde z moich dzieci jest inne, ale też wyjątkowe. Jedno umie smarkać od małego – drugie nauczyło się dopiero w przedszkolu… Jedno jadło od początku wszystko, ale bardzo długo potrzebowało przy tym pomocy dorosłych – drugie wywija sprawnie łyżą i widelcem odkąd skończyło rok, ale ma bardzo zawężone preferencje smakowe… Jedno szybciej zaczęło przesypiać całe noce, o ile miało w zasięgu rączki smoczek – drugie śpi mniej spokojnie i potrzebuje ciągłej bliskości maminej piersi…
Te fakty nie świadczą w żaden sposób o moich umiejętnościach wychowawczych. Może tylko pokazują moją zdolność dostrzegania pewnych zależności, refleksyjność, próbę rozumienia potrzeb i wychodzenia im naprzeciw, a jednocześnie dążenie, by nie zagubić w tym wszystkim siebie…
Te różnice między moimi dziećmi nie znaczą, że któreś z nich jest lepsze lub gorsze. To nie znaczy też, że któryś z moich sposobów wychowawczych był chybiony. Wszyscy dojrzewamy, zmieniamy się, dostrajamy się do siebie w swoim tempie. Tu nie ma idealnych rozwiązań, które działałyby jak czarodziejska różdżka i sprawdzały się zawsze i wszędzie. Rodzicielstwo to wielka sztuka bycia razem! Poplątanie ogromnego trudu i niespodziewanych radości. Mieszanina słodyczy i spazmów złości. Duma i poczucie bezradności.
Tak jest. I tak jest dobrze. Wystarczająco dobrze!
A jakie Ty masz doświadczenie rodzicielstwa? Czy Tobie też perfekcjonizm potrafi w tym obszarze nieźle namieszać? A może masz na niego jakiś sposób? Podziel się w komentarzu!